Będę się powtarzać, ale w normalnych, bezpiecznych warunkach nawet największy bandzior czy wariat normalnieje, człowiek wyczuwa atmosferę i intencje innych osób. Teraz naszym zadaniem jest, by ośrodków takich jak nasza pierwsza wspólnota, było jak najwięcej”

 

Angela Greniuk: Kiedy odkryła Pani u siebie chęć niesienia pomocy innym i spojrzenie na drugiego człowieka jako na pełną wartości osobę, mimo przeżytych przez nią głębokich kryzysów?

Barbara Sadowska: Miałam coś takiego od dzieciństwa, nie wiem skąd. Pewnie ktoś mnie w tym kierunku kształtował. Kiedyś miałam ogromne marzenie, by zostać misjonarką w Afryce, a później zdałam sobie sprawę, że w Polsce misje też są potrzebne.

Przykładowo, w mojej rodzinnej miejscowości widziałam dzieci sąsiadów – ich ojciec pił, a one bardzo wagarowały. Miałam więc taką małą misję, żeby zdały do następnych klas i zaczęłam z nimi odrabiać lekcje. Dwojgu z pięciorga dzieci udało się pomóc. Była też jedna biedna staruszka, której zawsze przynosiłam kilka jajek z naszej hodowli. Myślę, że takie sytuacje były ważne w kształtowaniu osobowości, odkrywania w sobie współczucia i chęci „naprawy” czegoś.

AG: I przez takie nastawienie podjęła Pani studia z psychologii?

BS: Tak, wybór psychologii był związany z moimi oczekiwaniami znalezienia wskazówek jak rzeczywiście aktywnie pomagać. A zarówno na studiach, jak i w trakcie praktyk, niestety trafiłam na grupę psychologów, których interesy nie zawsze łączyły się z tym, czego szukałam. Zaczęłam się zastanawiać, jak to jest z pomaganiem? Właściwie to człowiek przychodzi do jakiejś instytucji i powinien otrzymać pomoc. Co znaczy słowo „pomoc”? Ludzie przychodzą „po moc” – po to, żeby dostać więcej mocy na zmianę swojego życia. A ta moc jest tak naprawdę najczęściej odbierana w instytucjach publicznych.

AG: Czy to był swego rodzaju przełom dla Pani?

BS: Oczywiście. To miało miejsce podczas praktyk zawodowych z psychologii klinicznej. Na studiach miałam wyobrażenie o psychiatrii jako obszarze, w którym ludzie rzeczywiście zagłębiają się w analizę problemu i różnych następujących procesów zachodzących w człowieku. Tymczasem zderzyłam się z innym systemem – to było i nadal jest podejście biologiczne, czyli podawanie leków. Widziałam wielu młodych ludzi, całkowicie sparaliżowanych ogromnymi dawkami tabletek czy kropel. Właściwie to ich świadomość została sparaliżowana – odbierali siebie samych jako nieprzystosowanych do życia. Ich kończyny były sztywne, mieli trudności ze zginaniem łokci czy kolan. To nie było to. Ja chciałam pracować nad rozwojem człowieka, nie czynić go zależnym od czegokolwiek.

Razem z innymi stażystami i pacjentami zaczęliśmy organizować różne aktywności typu teatr, granie w piłkę nożną, wyjścia na zewnątrz, angażowaliśmy ich w pracę w środowisku. Myślę, że przełomem było to, że nasza aktywność nie była wcale tak dobrze postrzegana w instytucji. Takie „wychylanie się” odbierano jako zamieszanie, „naginanie” lub łamanie ustalonych procedur i systemu zachowań, których kadra powinna przestrzegać. Dla mnie to było przebudzenie.

 

Co znaczy słowo „pomoc”? Ludzie przychodzą „po moc” –
po to, żeby dostać więcej mocy na zmianę swojego życia”


AG: Nie akceptowała Pani tylko ustalonego systemu w szpitalach czy w ogóle całego systemu?

BS: W ogóle, niezależnie czy system odnosi się do szpitala, więzienia czy ośrodka pomocy. To działa tak samo. Człowiek tam słabnie, nie zmienia swojego sposobu myślenia, przestaje w siebie wierzyć i widzieć, że sam w sobie ma jakąś wartość, staje się zależny od systemu. Bo na czym polega pomoc systemu dla kogoś potrzebującego?

Przykładowo: do ośrodka przychodzi człowiek, który od 20 lat dostaje zasiłek. Ja jako psycholog gabinetowy mam wypłatę i w ramach mojej pracy prowadzę kilkunastostronicowy wywiad z potrzebującym, stawiam diagnozę i tyle. Przez wszystkie lata ten człowiek ciągle jest w takiej samej sytuacji albo jeszcze gorszej, bo grozi mu eksmisja, a dzieci wagarują. Czy tak jak w szpitalach tworzą się sztuczne sytuacje typu „wyobraź sobie, że jesteś na łodzi, która się przewraca i co robisz?”. To nie jest prawdziwa pomoc, my żyjemy przecież w jakimś oszustwie! To widać gołym okiem.

Natomiast gdy razem z tymi osobami faktycznie wyjeżdżamy na żaglówki czy gramy sztukę, to wszystko przebiega zupełnie inaczej! Ludzie zaczynają się angażować, opowiadać o swoim bogatym życiu wewnętrznym, przemyśleniach na różne tematy. Kiedy mówią, że rodzice ich nie rozumieją, że chcieliby robić w życiu rzeczy związane np. z kulturą, nie skupiać się tylko na zarabianiu pieniędzy. Kiedy zaczynają opowiadać o swoich miłościach i rodzinach, ja wtedy mogę rzeczywiście poznawać prawdziwy obraz danego człowieka.

 

AG: Podsumowując, z jakim nastawieniem skończyła Pani praktyki?

BS: Uważałam i nadal uważam, że przesłaniem psychologa, pedagoga, pracownika socjalnego jest animowanie różnych działań społeczno-przedsiębiorczych w środowiskach lokalnych. To tworzenie możliwości rozwojowych dla osób, które „ustały” po drodze, budowanie przyjaznego środowiska i warunków dla osoby bezrobotnej czy człowieka po pobycie w szpitalu, pomoc w podjęciu pracy. W życiu człowieka zdarzają się kryzysy, ale jeżeli dana osoba jest dobrze przez nie przeprowadzona, przy wsparciu odpowiednich psychologów, psychoterapeutów czy pedagogów, to kryzys może stać się nowym etapem w życiu człowieka. Kryzys nie może być końcem - zakotwiczeniem na rencie psychiatrycznej, bez zachęcania do dalszego rozwoju, poprawy swojego życia.

 

AG: I znalazła Pani wymarzone miejsce pracy.

BS: Tak, to był drugi przełom – rozpoczęcie mojej historii życia już poza psychiatrią. Mój mąż, Tomek, założył Ośrodek Rehabilitacji Psychicznej, a ja zaczęłam tam pracować. To było miejsce, w którym metoda działania była oparta nie na lekach, tylko prawdziwej pomocy i współpracy z różnymi osobami. Moje marzenia, wszystkie przemyślenia związane z psychiatrią, zaczęły się realizować właśnie w tym miejscu.

Pacjenci i my – kadra – jeździliśmy na przeróżne obozy. Razem przygotowywaliśmy posiłki, sprzątaliśmy. Angażowaliśmy ludzi do różnych prac, mających na celu integrację i łatwiejszą komunikację. Naprawdę poznawaliśmy ludzi. Miałam wiedzę psychologiczną, ale ona wiązała się z oceną danego człowieka przez testy, psychoterapię w sztucznych warunkach. I nagle w tych naturalnych, rzeczywistych warunkach cała wiedza, którą zdobyłam, runęła w gruzach. Od tamtego czasu nigdy nie wróciłam do bycia psychologiem gabinetowym. Tomasz ma takie same refleksje i dlatego przez to, co robimy, nie jesteśmy za bardzo lubiani przez naszą grupę zawodową.

 

Miałam wiedzę psychologiczną, ale ona wiązała się z oceną danego człowieka przez testy, psychoterapię w sztucznych warunkach. I nagle w tych naturalnych, rzeczywistych warunkach cała wiedza, którą zdobyłam, runęła w gruzach”

 

AG: Bo wyszliście poza schemat? Dlatego?

BS: Tak, oczywiście! Zazwyczaj model to psychoterapeuta, który się doskonali i zdobywa kolejne szczeble jakiś teorii psychologicznych. A czasami więcej pożytku przyniesie jakiś instruktor zawodu, który ma ojcowski stosunek do człowieka i uczy go w praktyce np. układania kafelków czy tynkowania ścian. On jest w stanie zbudować w tym człowieku więcej poczucia wartości, bo jak coś takiego się wykona, potem wszyscy chwalą efekty. Kiedy dana osoba już się bardzo dobrze nauczy zawodu, my łączymy ją z firmą budowlaną, by zdobyła praktykę! I za chwilę może znajdzie zatrudnienie, prawda?

I teraz: czy można w sztucznych warunkach zbudować wiarę w siebie? Ależ nie, to muszą być realne sytuacje. To pomaganie musi być takie, w którym człowiek rozumie, że sam zmienia swoją sytuację, idzie do przodu, a nie stoi w miejscu czy nawet się cofa. Razem z Tomaszem wiedzieliśmy, że panujący system nie tworzy drabin rozwojowych dla ludzi, żeby mogli krok po kroku, miesiąc po miesiącu, zmieniać swoją sytuację. I dlatego musieliśmy stworzyć coś innego. I to się sprawdziło w stu procentach.

 

AG: Znamy już Pani motywację, która przyczyniła się do powstania fundacji Barka. Skąd jednak wzięła Pani siłę, żeby podjąć tak odważną decyzję?

BS: Decyzję podjęłam w 1989 r. To był szczególny czas, ale to postanowienie wynikało też ze sposobu wychowania przez mojego ojca, który był dla mnie drogowskazem. Tata był patriotą, więźniem politycznym, AK-owcem, służył w Narodowych Siłach Zbrojnych, był ścigany przez Sowietów i Niemców. Ukrywał się przez wiele lat. Mimo ucieczki do Wielkopolski został złapany i poszedł do więzienia. On zawsze mówił, że ojczyzna wymaga absolutnie jednoznacznych odpowiedzi i decyzji życiowych, że nie można kalkulować. Od dzieciństwa ten wątek był obecny w moim życiu.

I kiedy Polska odzyskała niepodległość, widziałam, że to niezwykły czas. Zmieniał się system, wzrastało bezrobocie, ludzie tracili ducha, Kuroń próbował ich ratować kuroniówką. Ja to rozumiałam w ten sposób. Tak jak mój ojciec poszedł walczyć w 1939 r. jako partyzant, to w 1989 r. był mój moment na decyzję życia.

Biorąc pod uwagę wszystkie moje wcześniejsze przemyślenia i doświadczenia, bez problemu razem z Tomaszem zdecydowaliśmy się zamieszkać w zrujnowanym budynku szkoły razem z grupą osób, które właśnie w wyniku transformacji ustrojowej straciły pracę, mieszkanie, ale także z ludźmi, którzy wyszli z więzień i poprawczaków. Wtedy powstała nasza pierwsza wspólnota we Władysławowie, w gminie Lwówek Wielkopolski.

 

AG: A jak na ten pomysł zareagowali znajomi i rodzina?

BS: Wszyscy moi znajomi bardzo się dziwili, pytali mnie: „Jak można, mając 28 lat, wziąć małe córeczki – jedną półtoraroczną, drugą siedmioletnią, a trzecia miała się dopiero urodzić – i zamieszkać z 40 ludźmi z więzień, szpitali itd.? W ogóle jak można?” Można, jeśli widzi się sens działania i jest się przekonanym, że postępuje się słusznie, że to będzie naprawdę dobre.

Moja mama bardzo źle zareagowała na ten pomysł. A ojciec? Mimo tego, że tak mnie wychował, to jednak kiedy zobaczył, że mieszkam razem z dziećmi i Heniem, który siedział w więzieniu, był wytatuowany na całym ciele, a w cholewce buta nosił nóż, to wtedy powiedział, że chyba za odważnie postępuję i trochę przeliczam swoje siły. Ogólnie rodzice przez trzy lata mieli z tym problem i nie przyjeżdżali w odwiedziny do Władysławowa.

 

AG: Jak się przekonali?

BS: Zaczęły powstawać pierwsze filmy, np. „Tomasz i inni”, przedstawiające wyremontowany już dom – nasze wspólne „dzieło”. Uchwycono na taśmie moment naszej Wigilii, składanie życzeń, potrawy czekające na białych obrusach. Film był transmitowany w telewizji regionalnej. Myślę, że po obejrzeniu moja mama i inni znajomi zaczęli rozumieć, że u nas dzieje się coś niezwykłego. Nasi przyjaciele-domownicy są uczłowieczeni, modlą się przed posiłkiem. I od tego czasu rodzice powoli zaczęli nas odwiedzać. Potem wyprawiliśmy chrzciny mojej córki Jadziuni. Wszyscy razem siedzieliśmy przy stole, 40 mieszkańców i 20 gości. To było doświadczenie nie z tej ziemi, zarówno dla mnie, jak i dla naszych rodzin – mojej, mojego brata, dla rodziny Tomka.

 

AG: Mówiła Pani, że zamieszkaliście całą rodziną z osobami, które straciły pracę i dach nad głową, ale także z ludźmi po pobytach w więzieniach czy szpitalach psychiatrycznych. Czy na początku w jakiś sposób bała się Pani niektórych domowników?

BS: Znaliśmy niektórych ludzi i byliśmy z nimi w jakiś sposób zaprzyjaźnieni, bo wcześniej pracowaliśmy w różnych instytucjach. Przykładowo, Tomasz przyjaźnił się z chłopakami w poprawczaku. Gdy założyliśmy Barkę, ci chłopcy dowiedzieli się, że Tomek, którego bardzo lubili jako wychowawcę, stworzył miejsce podobne do domu. Wtedy przychodzili i pytali, czy mogliby z nami zamieszkać, bo nie chcą wracać do swoich rodzin, nie chcą wracać do alkoholu. Oczywiście wspólne życie przez pierwsze trzy lata było dość trudne. Musieliśmy z Tomaszem powoli zmienić nawyki i myślenie członków wspólnoty, że teraz jesteśmy rodziną i wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za utrzymanie domu, siebie itd.

Czy ja się bałam…? Może dwa razy rzeczywiście się bałam. Któregoś dnia przyszedł Andrzej, który 18 lat mieszkał w bunkrze poniemieckim, bo nie chciał po domu dziecka wracać do siebie z powodu alkoholizmu ojca i znajomych. I on naprawdę wyglądał jak człowiek z buszu: był zarośnięty, miał długie włosy, jakby wżartą ziemię w ciało i bardzo wielkie oczy. Odebrałam to tak, że miał jakąś dzikość w sercu. Rozumiałam, że to nie jego wina, bo przecież tyle lat żył w bunkrze, ale z drugiej strony... byliśmy my i mała Jadzia. Mówiłam wtedy mężowi, żebyśmy go nie przyjmowali, bo się go boję. A wtedy Tomek powiedział: „Jak się boisz to zabieraj dzieci i do matki”.

 

AG: Pani mąż jest chyba bardzo zdecydowanym człowiekiem?

BS: Tak, Tomasz jest bardzo dosadny, ale dzięki jego determinacji szczęśliwie przeszliśmy przez różne zakręty. W każdym razie, tego samego dnia na obiad przyszedł już inny Andrzej. Nasi chłopcy go umyli, ostrzygli i zadbali o niego. Został z nami. Później Andrzej opowiadał, że gdy szedł do Barki to bardzo mocno bał się odrzucenia, tego, że go nie przyjmiemy. Wiedział jak wygląda, a tak mu zależało, by z nami zamieszkać i mieć normalny dom. Stąd miał takie wielkie oczy.

Wiesz, to naprawdę ma wielkie znaczenie czy podejdziesz do człowieka jak do człowieka, czy biurokratycznie. Będę się powtarzać, ale w normalnych, bezpiecznych warunkach nawet największy bandzior czy wariat normalnieje, człowiek wyczuwa atmosferę i intencje innych osób. Teraz naszym zadaniem jest, by ośrodków takich jak nasza pierwsza wspólnota, było jak najwięcej.

 

Wprowadziliśmy ustawę o zatrudnieniu socjalnym o Centrach Integracji Społecznej, gdzie podstawą działania są przenikające się płaszczyzny wspólnej pracy, posiłków, edukacji i przedsiębiorczości. Dzięki temu w Polsce istnieje już 120 Centrów Integracji Społecznej”

 

AG: Niedawno świętowaliście 25-lecie Barki. Czy może Pani w skrócie opowiedzieć, co przez ten czas udało się Wam zmienić w Polsce?

BS: We Władysławowie sprawdziliśmy nasz system zmiany człowieka, który okazał się słusznym. Chodziliśmy do kolejnych rządów i opisywaliśmy to, co można zmienić. Rozmawialiśmy z Jerzym Hausnerem, by wprowadził ulepszone ustawy i powoli udało się. Wprowadziliśmy ustawę o zatrudnieniu socjalnym o Centrach Integracji Społecznej, gdzie podstawą działania są przenikające się płaszczyzny wspólnej pracy, posiłków, edukacji i przedsiębiorczości. Dzięki temu w Polsce istnieje już 120 Centrów Integracji Społecznej.

W 1995 r. byłam we Włoszech i widziałam niezwykłe przedsiębiorstwo: ludzie po przejściach pracowali, uzupełniając się nawzajem. Jedni pilnowali samochodów na parkingu, inni sprzątali, a trzeci ładowali tonery i atramenty do drukarek. Powiedziałam Włochom, że my chcemy takie miejsca stworzyć w Polsce. Przywiozłam ustawę „cooperativa sociale”, czyli spółdzielnie socjalne w wersji angielskiej do Polski. Przetłumaczyliśmy ją i znowu podaliśmy do rządu, żeby zainspirować zmiany w tym kierunku. Opracowany przez nas system istnieje, ale jego świadomość jest niewielka. Dlatego jeżdżę od gminy do gminy, od wioski do wioski i staram się pomóc.

 

AG: Jak wygląda Pani wyjazd do miasteczka, w którym potencjalnie może być zbudowane Centrum Integracji Społecznej?

BS: Najpierw należy zmienić myślenie władz. Spotykam się w grupie osób odpowiedzialnych za daną miejscowość, z wójtem, burmistrzem, dyrektorem Ośrodka Pomocy Społecznej i innymi organizacjami.

Mówię: „Stwórzmy miejsce dla osób z waszej gminy, które wydają się wam niezmienialne i roszczeniowe. Pomogę wam założyć punkt, gdzie ci ludzie zaczną się rozwijać i przestaną być dla was ciężarem”. Często spotykam się z ogromnym oporem Ośrodka Pomocy. „Co pani mówi? Pracuję w pomocy społecznej 20 lat, oni są niezmienialni”.

Wtedy tłumaczę, że owszem są niezmienialni, ale w jakim systemie? Rozdawania, nieoczekiwania niczego, braku budowy wzajemności. Państwo daje usługę, a on jest biorcą. To nie tak ma być. Ja tylko proszę o szansę na stworzenie programu edukacyjnego i przedsiębiorczości dla osób, które mają problemy i borykają się z wykluczeniem społecznym – za to też zostałam członkiem Ashoki. Dodatkowo trzeba oddziaływać na całe środowisko, czyli potencjalnych pracodawców, którzy mogliby zatrudnić lub przyjąć na staż bezdomnego, który najpierw został przeszkolony w naszym CIS-ie.


AG: Mówiła Pani w trakcie rozmowy o tym, że w pierwszej wspólnocie mieszkały także Pani dzieci. Czy obecnie córki kontynuują pracę rodziców?

BS: Tak, wszystkie dzieci są zaangażowane w nasze środowisko. Najstarsza córka Ewa prowadzi Barkę UK w Wielkiej Brytanii. Marysia jest na miejscu w Poznaniu i zajmuje się rozwojem przedsiębiorczości, bo teraz tworzymy 11 spółdzielni i ok. 70 miejsc pracy. Najmłodsza Jadziunia jest studentką, ale obecnie przebywa na urlopie dziekańskim w Irlandii – tam była potrzebna pomoc w rozwoju wspólnoty lokalnej. Myślę, że to wspólne życie było dla nich ogromną wartością i raczej tak pozostanie.

Dzieci bardzo dobrze rozumieją człowieka, były w tym duchu wychowywane i mają taki wzorzec życia. W ogóle uważam, że niezwykle ważne jest, aby dzieci dźwigały trudy już od małego. One muszą dawać coś z siebie, mieć jakiś udział w otoczeniu, w którym wzrastają. Myślę, że to ukształtowało ich charakter.

 

AG: Zazwyczaj osoba, która pomaga, też coś dostaje w zamian, nawet z niematerialnych rzeczy. Jak było w Pani przypadku?

BS: Tak, to było wzajemne pomaganie. My nigdy nie mieliśmy żadnych podopiecznych, bo panowało ogromne braterstwo. Mam poczucie, że posiadam wielką rodzinę. Praktycznie w każdym miejscu w Polsce mogę wstąpić do znajomych i bliskich osób. W moich relacjach czuję przyjaźń, szczerość i prawdę. Nie mam poczucia fałszywych kontaktów, że ludzie coś zrobią bo muszą, ze strachu, z interesowności. To przede wszystkim dla mnie ogromna radość z odmienionych ludzkich historii.

Nigdy nie odczuwałam wypalenia i mam poczucie, że moje życie jest ogromnie twórcze. Myślę, że ja sama zrobiłam ogromny postęp. Wiesz, jak robi się dużo dobrego, to dostajesz taką moc, że masz większą możliwość oddziaływania na ludzi. Właściwie czuję, że otrzymaliśmy z mężem moc do zmiany Polski, a nawet Europy – przyjeżdżają do nas grupy z Anglii, Irlandii, Holandii, Francji, Niemiec, ostatnio nawet z Afryki. W Nairobi powstał właśnie pierwszy program pomocy inspirowany naszymi działaniami. Jestem przekonana, że to sensowna droga w życiu, bo rozwija zarówno ludzi potrzebujących, jak i nas – oferujących pomoc.

Tylko ta droga nie daje zabezpieczenia finansowego. Trzeba zawsze podejmować ryzyko, czy chcesz mieć twórcze życie czy bezpieczeństwo. Jak chcesz bezpieczeństwa to siedzisz w instytucji i dostajesz pewną wypłatę. A jak chcesz mieć twórcze życie, to musisz choć trochę zrezygnować z poczucia bezpieczeństwa.

 

_____________
Barbara Sadowska – członkini Ashoki, psycholożka, wiceprzewodnicząca zarządu Fundacji Pomocy Wzajemnej Barka, członkini Zarządu Barka UK, współtwórczyni systemu na rzecz integracji społecznej osób z grup wykluczonych i zagrożonych wykluczeniem społecznym (1989 – 2008). Od 1989 r. tworzyła wraz z rodziną pierwszą wspólnotę Barki we Władysławowie k/ Lwówka Wlkp. Mieszkając przez 8 lat  z osobami, które znalazły się w ekstremalnych sytuacjach życiowych w okresie transformacji ustrojowej. Był to początek budowania fundamentu pod przyszłe programy reintegracji i gospodarki społecznej.

Więcej o Barbarze Sadowskiej możecie znaleźć na stronie Barki oraz Ashoki.